Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Ksiądz Krzysztof Kowal. Z Kamczatki do Gwieździna

Piotr Furtak
Fot. Materiały księdza Krzysztofa Kowala
Ksiądz Krzysztof Kowal. Z Kamczatki do Gwieździna. Od sierpnia ksiądz Krzysztof Kowal jest administratorem parafii w Gwieździnie. Wcześniej przez wiele lat pracował w największej diecezji świata. Początkowo był proboszczem w Irkucku, później w Pietropawłowsku na Kamczatce. Zanim trafił do Gwieździna, przez 3 lata był dyrektorem Caritasu w Gruzji. Na temat skromnego księdza głośno zrobiło się wówczas, gdy próbował wwieźć do Rosji nadmuchiwany kościół. Z przekazów medialnych wynikało, że powodem był zakaz budowy świątyni w Pietropawłowsku. Prawda jest jednak nieco inna. O tym, o wyprawie rowerowej z Koszalina do Irkucka oraz o wielu innych bardzo ciekawych historiach rozmawialiśmy z księdzem Krzysztofem. Zapraszamy też do oglądania zdjęć z Kamczatki udostępnionych nam przez księdza Krzysztofa.

 Co księdza skłoniło do tego, aby wrócić do Polski?
Szef. Każdy ksiądz ma nad sobą przełożonego – biskupa. Ja zostałem wyświęcony w 1991 roku w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. W diecezji służyłem 10 lat. Poprosiłem o możliwość wyjazdu na misje. Wyjechałem najpierw do Irkucka na dwa lata. Będąc tam, otrzymałem propozycję pracy na Kamczatce od biskupa Cyryla Klimowicza z Irkucka. Tam pracowałem 10 lat. Moim zdaniem 10 lat, to optymalny czas pracy w jednym miejscu. Później trzeba nieco odświeżyć powietrze. Ja – ksiądz Krzysztof Kowal nie decyduję o takich kwestiach. Ja sam nie podejmowałem również decyzji o wyjeździe do Gruzji. Powiedziałem, że pojadę, jeśli zgodzą się na to dwaj biskupi – ten z Irkucka, bp Cyryl Klimowicz oraz biskup diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej Edward Dajczak. Gdy po trzech latach złożyłem swój urząd w Gruzji, wróciłem do swojej diecezji, chociaż prosiłem księdza biskupa, aby pozwolił mi wyjechać do Chin – dokładnie do Tybetu. Zapadła jednak decyzja o tym, że na razie zostanę w Polsce. Skierowano mnie do Gwieździna, gdzie jestem administratorem parafii. Dotychczasowy ksiądz proboszcz wyjechał na rok leczenia. Zastępuję go pełniąc obowiązki proboszczowskie w tej najmniejszej parafii w diecezji. Liczy ona jedynie 536 dusz.
 
Ksiądz pracował już w parafiach, które liczą mniej osób. Z tego co wyczytałem niespełna 90...
Nawet i mniej. Parafia św. Teresy od Dzieciątka Jezus w Pietropawłowsku Kamczackim, bo o niej mowa,terytorialnie była bardzo duża. Jej powierzchnia obejmowała prawie 350 procent powierzchni Polski.
 
Praca w tak dużej obszarowo parafii to chyba poważne wyzwanie.
Praca w każdej parafii to wyzwanie. Wszystko zależy od podejścia. I w tej małej parafii trzeba coś robić, starać się... Ja staram się zawsze robić to, co można. Nie zawsze jest na przykład koniunktura do tego, aby budować kościół. Czasami władze nieprzychylnie podchodzą do takich projektów. Wówczas nie wszystko jest wykonalne.
 
Zdążył ksiądz porozmawiać ze wszystkimi parafianami?
Praca duszpasterska polegała na tym, że jechałem i informowałem o nabożeństwie. Jedni drugim przekazywali informację. Często pojawiali się tylko wtedy jak ktoś umarł. Niektórzy prosili o chrzest. Przygotowania wówczas trwały dwa lata, a nawet dłużej. Pojęcie parafianina tam ma inne znaczenie niż u nas. Ktoś może być ochrzczony w kościele katolickim, ale od 70 lat nie był w kościele. Jest ochrzczony, ale nie potrafi się nawet przeżegnać. Jeszcze inna kwestia to wybór wyznania. Jeśli nie było tam księdza katolickiego, niektórzy z rodzin katolickich prosili o chrzest w kościele prawosławnym. Uczestniczących w nabożeństwach regularnie w Pietropawłowsku było około 40 osób. Tych, których ja zdążyłem poznać było około dwustu. Procentowo uważa się, że w Rosji jest około 2 procent katolików.

Skąd zatem informacje o 80-90 osobach w parafii.
To ci, którzy byli w moich kartotekach, ale którzy wyjechali do „cieplejszych krajów”. W tamtych realiach cierpliwie trzeba czekać - może ktoś przyjdzie, może nie... Jako ksiądz miałem tam jednak wiele obowiązków. Dzięki temu teraz jestem specjalistą nie tylko od "księdzowania", ale również od remontów, od systemów grzewczych i alarmowych, od architektury, od betonu i zbrojeń. Gdy trafiłem do Caritasu w Gruzji, te doświadczenia bardzo się przydały. W drugim tygodniu już wyrzuciłem inspektora budowlanego. Dostał dyscyplinarkę za podpisywanie nieprawdziwych informacji na dokumentach. Na Kamczatce wszystkiego się uczyłem. Gdy już nie było pieniędzy, albo fachowiec coś spartaczył, trzeba było samemu wziąć się do pracy. Podobnie jak tutaj. Dzięki zaangażowaniu ludzi wspólnie coś robimy.
 
 
Z tego co wyczytałem, to ksiądz sobie poradził w kwestii kościoła na Kamczatce...
Kościół to nie tylko budynek, to przede wszystkim ludzie, którzy do niego należą. Inną kwestią są sprawy materialne i kościół – budynek.
 
Pytam o kościół zewnętrzny – o ten nadmuchiwany.
Idea kościoła przewoźnego była potrzebą techniczną. Trudno pojechać jakieś 500 kilometrów, gdzie nie ma i nie będzie kaplicy, bo tam jest 5 osób, albo wybrać się 1000 kilometrów w drugim kierunku, gdzie też nie ma kaplicy, a my nie mogliśmy wchodzić do domów prywatnych, bo to teren poligonu. Musieliśmy się gdzieś spotykać – były to pokoje hotelowe, jakieś place, miejsca nad jeziorem... W takich miejscach na Kamczatce najtrudniejszą sprawą jest obecność komarów. Bardzo trudno modlić się na świeżym powietrzu, gdyż jest ich tam bardzo dużo. Dlatego chcieliśmy mieć przenośny kościół. Z powodu larum, które podniosło się w mediach wokół dmuchanego kościoła – nie mogliśmy go oficjalnie wwieźć. Doniesienia medialne zostały w pewien sposób nadinterpretowane. W Pietropawłowsku nie miałem problemów z miejscem, w którym wierni mogliby się spotykać na modlitwie. Była kaplica, w której mogło się zmieścić około 40 osób. Dmuchany kościół był robiony na potrzeby tych miejsc, gdzie kościoła ani kaplicy w ogóle nie ma. Tymczasem w mediach pojawiła się informacja, że nie pozwolono księdzu Kowalowi wybudować kościoła, to on zawiezie tam kościół nadmuchiwany.
 
Czytałem jednak, że miał ksiądz już miejsce pod budowę kościoła w Pietropawłowsku, były na to pieniądze, ale pojawiły się inne problemy...
Tak, to prawda. Mieliśmy wydzieloną ziemię pod budowę niedużej świątyni. Przyjaciel architekt wykonał gratisowo projekt. Ale firma projektowa, która dostała ode mnie gotowy projekt – miała go tylko akomodować do warunków – centymetry zamienić na milimetry, zrobić tak zwaną sejsmikę, itd. ... Po roku okazało się, że nie dostaniemy potrzebnych dokumentów do rozpoczęcia budowy. Tymczasem firma zainkasowała za wykonanie zadania sporą kwotę. Poszliśmy do sądu – po trzech latach nawet wygraliśmy. Cóż jednak z tego, skoro minął termin wydzielenia terenu pod budowę.
 
Ksiądz chyba przygotowywał się na trudności. Jazda rowerem z Koszalina do Irkucka była pewnie takim rodzajem wprowadzenia do nich?
Tak i nie. Ja patrzę na wszystko pozytywnie. Jeśli chce się gdzieś pracować jako misjonarz, to podstawą jest poznanie kultury – języka i ludzi. Ja jestem z innego świata –wykształcony Polak, wychowany w kulturzeeuropejskiej, chciałem poznać tych ludzi, ich problemy... To nazywa się inkulturacją. Chrystus nie przychodzi narzucając kulturę, tylko uświęca tę zastaną. Ja nie pojechałem do Federacji Rosyjskiej po to, aby Rosjan uczyć różańca po polsku, ale po rosyjsku. Jadę tam i patrzę, co oni tam mają pięknego u siebie. Na przykładModlitwa Jezusowa: Panie Jezu Chryste, Synie Boży, zmiłuj się nade mną grzesznikiem. Jej słowa powtarzają niczym różaniec. Nie ma więc co wylewać dziecka z kąpielą – trzeba uświęcić to, co jest.
 
Aby poznać kulturę mógł ksiądz dolecieć na przykład do Moskwy i stamtąd jechać do Irkucka. Byłoby bliżej...
Jest pewien próg, którego człowiek nie przełamuje. Jeśli się wchodzi do kogoś do domu jako ksiądz w sutannie, rozmawia się o pewnych tematach, dyskutując z „batiuszką” o innych, a zupełnie inna relacja jest wtedy, jeśli co 100, 150 kilometrów zatrzymuję się w przeróżnych miejscach – nie przy parafii, czy w hotelu, ale w domach ludzi. Oni zawsze pytali kim jestem, co robię. Zawsze odpowiadałem, że jestem księdzem, katolikiem i jadę do pracy. Problemem niekiedy było to, że nie piję alkoholu. Do Irkucka jechałem jednak z dwoma studentami, którzy uzupełniali moje „braki” pod tym względem. Te rozmowy nieoficjalne, nieksiężowskie dały mi głębsze poznanie mentalności człowieka wschodu. Podczas jednego z postojów zatrzymaliśmy się obok starszej pani pasącej gęsi. Zapytaliśmy ją ile ma emerytury. Ona odpowiada – 10 dolarów, w przeliczeniu. Nie wierzyliśmy, że możliwe jest przeżycie za takie pieniądze. Babciunia nam tłumaczy, że tylko raz w miesiącu jedzie do miasta, aby kupić mąkę, cukier i inne niezbędne rzeczy. Poza tym ma gęsi, kurki, jest zboże, które sobie zmieli, kartofle, marchewka jej urosną... Ta osoba – do dzisiaj pamiętam twarz tej kobiety - wcale nie była zrozpaczona czy zniechęcona. Radziła sobie w tak trudnych warunkach. Tego nie zobaczy się z okna samolotu. Innym razem zatrzymuje się przy nas samochód. Kierowca otwiera okno i pyta - „Uda, uda?”, czyli „otkuda i kuda”, skąd i dokąd jedziemy. Zazwyczaj gdy odpowiadaliśmy, że z Polski do Irkucka, nikt nie wierzył. Częściej zatem podawaliśmy dwa duże miasta oddalone o około 1000 kilometrów, wówczas nam wierzono. Kierowca zaprosił nas do siebie, poszedł do sklepu, zrobił zakupy. Miał 3 pokoje i tam nas chciał położył spać. Mówiliśmy, że mamy śpiwory, karimaty i wystarczy nam jeden pokój i podłoga. O tym jednak nie było mowy. Sam położył się na ławie w kuchni, a my mieliśmy spać w oddzielnychpokojach. Jadąc do Rosji wiedziałem, że tam obowiązuje zasada - „Gdy biją - uciekaj, gdy dają – bierz”, bo obrazisz gospodarza. Spaliśmy więc jak lordowie. Rano ten człowiek nakarmił nas i odprawił w dalszą drogę. Gdybym próbował mu zapłacić, obraziłby się na nas. Bo im dalej od Europy, tym większa gościnność. Dobro jednak wraca. Dojechaliśmy rowerami do Irkucka, zostałem tam proboszczem. Po roku czasu jedna z sióstr opowiedziała o dwunastoletniej dziewczynce, która potrzebuje przeszczepu szpiku kostnego. Operację można było zrobić jedynie w Austrii. Kosztowało to kilka tysięcy dolarów. Rodziny nie było na to stać. My mieliśmy różnych przyjaciół, organizacje, które pomagają i znaleźliśmy pieniądze na tę operację. Dziewczynka wróciła z Austrii zdrowa i proszę sobie wyobrazić kto przyszedł nam podziękować za życie tego dziecka? Właśnie nasz gospodarz, który okazał się wujkiem tej dziewczynki. On mnie nie poznał, bo miałem już zapuszczone długie włosy i brodę. Dostosowałem się w ten sposób do prawosławnej kultury. Przypomniałem mu jego gościnę. Takich spotkań podczas podróży mieliśmy dziesiątki. Spotykaliśmy i trzeźwych, i pijanych, młodych i starych, w różnych okolicznościach. Spaliśmy u protestantów, u prawosławnych, u niewierzących, u oficerów... Zdarzyło się nam nawet spać w więzieniu...
 
Jak to w więzieniu?
Jechaliśmy przez wioskę, zjedliśmy kolację. Przeważnie nieco dalej rozbijaliśmy namiot i spaliśmy, ale tego dnia na motorku – takim uralu z przyczepką pojechała za nami czwórka młodych ludzi. Mijali nas i zatrzymywali się. Mieliśmy ze sobą atrakcyjne rowery, plecaki i obawialiśmy się, że nasi „aniołowie” nie mają zbyt czystych zamiarów. W pewnym momencie zobaczyliśmy coś z drutami kolczastymi. Okazało się, że to więzienie. Wiedząc, że jest już późno, dalej nie ma żadnej miejscowości, podeszliśmy do kierownika więzienia,który wydzielił nam jednego strażnika i terytorium za bramą, pozwolił nam rozbić namiot i wyznaczył strażnikaz kałasznikowem, który stał nad nami całą noc i pilnował.
 
W inne części świata też ksiądz jeździł rowerem?
Tak, do Włoch, do Afryki - do Maroka, do Izraela, do Santiago de Compostela. Do Irkucka jest w sumie około 7500 kilometrów, rowerami przejechaliśmy około 5,5 tysięcy. Nie mieliśmy bowiem wystarczająco dużo czasu na całą trasę. Mieliśmy tylko 3 miesiące. Ominęliśmy zatem pustynię kazachską i ten fragment drogi (2000 km) pokonaliśmy koleją transsyberyjską. To była najdłuższa z moich wypraw rowerowych. Później już indywidualnie jeździłem na krótsze etapy, np. do Medjugorie. Teraz jeżdżę w zasadzie jedynie na katechezę do Bińcza - to 15 kilometrów w jedną stronę. Mam samochód, ale środek lokomocji nie gra roli, to jedynie kwestia podejścia do życia i przestrzeni. Na Kamczatce poruszałem się nawet psim zaprzęgiem. Tak też można.
 
Trudno było księdzu rozstawać się z Kaczatką czy Gruzją?
Nie. Wielkość nie polega na tym, żeby zacząć, ale żeby umieć odejść, swoją funkcję, pracęprzekazać dalej. Święty Paweł określił to bardzo dobrze. Mówił, że jeden sieje, drugi podlewa, a trzeci zbiera. Nie da się, aby wszystko zrobił jeden człowiek. Praca w kościele, tym bardziej w Rosji jest pracą cierpliwą, systematyczną i długofalową. Zrozumiałem to po pewnym czasie, kiedy entuzjazm nieco przygasł, gdyż nie było zielonego światła od decydentów. Trzeba było korzystać z tego, co jest i robić to, co można. Więc rozpoczęliśmy rozbudowywać kaplicę, skoro nie pozwalano nam budować kościoła.

Gdzie ksiądz najlepiej się czuł - Irkuck, Kamczatka, Gruzja...?
Tego się nie da porównać. To są różne miejsca i różne obowiązki. Będąc dyrektorem Caritasu w Gruzji miałem inne obowiązki niż wówczas, gdy byłem proboszczem na Kamczatce. Niekiedy trzeba było podróżować przez cały kraj. Trudno także porównywać obowiązki gruzińskie z obecnymi w Gwieździnie.

Ale prawdopodobnie łatwiej być księdzem - Polakiem w Gruzji niż w Rosji. 
Tak, to prawda. Gruzini mają o Polakach bardzo dobre zdanie. Z drugiej strony uważam, że fakt, iż jestem akuratPolakiem nigdy nie był przeszkodą. Jeśli się patrzy na relacje polsko-rosyjskie od strony politycznej – być może. Patrząc od strony duszpasterskiej moje polskie doświadczenie socjalizmu (urodziłem się w roku 1966) daje lepsze pojęcie komunizmu, który ukształtował moich kamczackich parafian przez 70 lat. Będąc Polakiem rozumiem ich bardziej, niż ktoś, kto nie zetknął się z tym totalitarnym systemem, nie wie co to są kolejki po papier toaletowy czy kartki namięso. Miałem świadomość, jakie są na przykład skutki mentalnego przyzwyczajenia się do kradzieży. Przecież wszystko jest nasze. Jeśli wezmę dwa worki pszenicy z pola - to nic złego nie robię, tylko biorę swoje - tak myśli do tej pory wielu mieszkańców Rosji. Polakom też często nie jest obce takie myślenie. Nie uważam zatem, aby bycie Polakiem przeszkadzało mi w pracy. Nie da się być nikim - w znaczeniu narodowościowym. Z drugiej jednak strony w kościele w danej części świata najlepiej pracują ci, którzy są stamtąd. Misjonarze przyjeżdżają, kształtują miejscowych i wyjeżdżają, taka ich rola. Póki wspólnota nie okrzepnie, nie zasili organizmu kościelnego powołaniami, nie radzi sobie materialnie - do tego czasu trzeba pomagać. Jeśli jednak taki Kościół jest w stanie sam się "wykarmić", zarówno pod względem materialnym, jak i duchowym, nie ma potrzeby pracy misjonarzy.

W Gruzji był ksiądz dyrektorem Caritasu. Na czym polega praca w Caritasie w Polsce i w tamtym kraju?
Caritas gruziński to w tym czteromilionowym kraju potężna organizacja, która tam działała już 19 lat. Byłem jej drugim dyrektorem. Struktura Caritas Gruzji opiera się na zasadzie "Najpierw zaróbcie, później rozdajcie". Wymyślili to Włosi, którzy nie dali rybki, ale przysłowiową wędkę. Wybudowano zatem zakład stolarski i powiedziano: "Zarabiajcie, uczcie, co zostanie z zarobku - dajcie biednym". W tym zakładzie pracuje kilkadziesiąt osób. W ubiegłym roku na jego bazie udało się uruchomić pierwszą w Gruzji szkołę stolarską opartą na polskich i włoskich doświadczeniach. Dochodem z tego biznesu dzieliliśmy się z biednymi, których tam karmimy. Opiekujemy się tam między innymi siedmioma domami dziecka, ośrodkami zdrowia... Zarządzanie tamtejszym Caritasem tym różni się od pracy w organizacji polskiej, że tu podstawą utrzymania jest to, co zbiorą ludzie. Tam ilość wiernych katolików nie pozwala na to. W Gruzji katolikami czuje się tylko około 2 % populacji. Żeby jednak tam prowadzić działalność na tak dużą skalę, trzeba współpracować z Caritasami z Włoch, Niemiec, Holandii, Polski...
W zasadzie tam ksiądz musiał wcielić się w rolę menagera?
Tak, praca tam to zarządzanie. Tam nie da się pracować inaczej. Mając obroty w wysokości 3 milionów euro rocznie i 250 pracowników, trzeba być menagerem. Oprócz zakładu stolarskiego przyszło mi zarządzać restauracjami, pizzeriami, sklepem, warsztatami mechaniki samochodowej, myjnią itd. ... To wszystko miało zarabiać na rzecz biednych. 33 procent z tego co zostało szło na premie, 33 procent na rozwój i 33 procent na biednych.

No dobrze, ale wrócił ksiądz do Polski i w Gwieździnie musi być strasznie nudno w porównaniu do tego, co było wcześniej...
Nic podobnego. Oprócz tego, że jestem tu administratorem, prowadzę cały czas fundację dla dzieci - "Serce dla Gruzji". Jak tylko mogę, pomagam cały czas. Poza tym prowadzę trochę remontowych spraw i staram się przyzwyczaić do okoliczności Polski - wszystkich spraw kancelaryjnych, parafialnych. Kolejna sprawa to moje doświadczenie w pracy z narkomanami i alkoholikami - jeżdżę więc po więzieniach, konsultuję indywidualnie terapię uzależnień od strony duchowej. Często uczestniczę w dniach skupienia, rekolekcjach. Nie narzekam na nudę. To zresztą nie zależy od okoliczności, ale od podejścia. Jako dyrektor Caritasu w Gruzji nie troszczyłem się na przykład o opał, a tu, jeśli nie zatroszczę się o drewno i nie napalę w piecu, będę miał zimno w domu. Trzeba więc podłożyć do pieca, pojechać na zakupy, ugotować coś, zebrać jabłka, zrobić przetwory... Często pomagają mi w tym mieszkańcy Gwieździna, ale wiele rzeczy robię sam.

Wspominał jednak ksiądz, że marzą mu się Chiny.
Od zawsze się marzyły. Od początku. Już jak jechałem do Irkucka, myślałem o Chinach. Wówczas jednak nie było to możliwe. Prosiłem biskupa Ignacego Jeża, ale odszedł na emeryturę. Prosiłem jego następcę, bpa Czesława Domina, on jednak stwierdził, że popracuję w seminarium. Trzeci biskup Marian Gołębiewski w końcu się zgodził. Stwierdził, że gdybym chciał jechać do Ameryki, nie puściłby mnie. Do Rosji jednak pozwolił jechać. Obecnego biskupa także informuję, że mam pragnienie wyjazdu na misje. Wiem jednak, że i w diecezji są potrzeby. Będę pracował wszędzie, gdzie Bóg da. Po to się jest księdzem, aby służyć.

Uczy się ksiądz chińskiego?
Nie. Żeby jechać, musi być decyzja biskupa. Gdybym teraz uczył się chińskiego, to znaczyłoby, że nie akceptuję okoliczności, w których obecnie jestem. Jak biskup powie - "Jedziesz", od razu zaczynam naukę.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wielki Piątek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na chojnice.naszemiasto.pl Nasze Miasto